Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Piekielne autentyki XXXI

73 111  
208   15  
Przez całe walentynki jeździłem po całej Warszawie, rozwożąc bukiety kwiatów. Pod sam wieczór stanąłem pod kolejnym blokiem z tysięcznym chyba bukietem i zadzwoniłem domofonem.

- Dobry wieczór, poczta kwiatowa.
- ŻE CO? - usłyszałem damski głos.
- Poczta kwiatowa.
Prychnęła głośno, ale otworzyła. Podszedłem do drzwi.
- Mam kwiatki dla pani Takiej Owakiej - powiedziałem i spodziewałem się standardowej reakcji, ojej, naprawdę, och, jaki on słodki itp.
- Od kogo? - warknęło dziewczę, notabene bardzo urodziwe, na oko nie więcej niż 20-letnie.
- Nie wiem.
- Pan poczeka.
Rozerwała papier, znalazła liścik ukryty wśród róż (bukiet przepiękny, na oko nietani). Przeczytała, zgniotła, rzuciła na podłogę i przydeptała.

- Palant, ku*wa - wymamrotała pod nosem i dodała z pięknym uśmiechem. - Ma pan dziewczynę, żonę?
- Taaak...
- A lubi kwiatki? Bo wie pan co? Szkoda, żeby się takie zaje*iste róże zmarnowały.
Wetknęła mi kwiaty do ręki.
- Proszę. Miłego wieczoru... - uśmiechnęła się szelmowsko - I miłej nocy!
I zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

by alexandro

* * * * *


Historia sprzed lat. O zgubnych skutkach nadmiaru testosteronu za kierownicą.

Lata całe temu wracałem z Wielkopolski starym dostawczakiem. Jechałem spokojnie, szybszych przepuszczałem, pełen luz. Przed Ostrowem Wielkopolskim chamsko, niemal zawadzając o mój błotnik, wbiła się przed mojego złomka nowa Alfa Romeo z opalonym i wyżelowanym młodzieńcem za kierownicą i równie, a nawet bardziej opaloną blondi na siedzeniu pilota - seryjny wyprzedzacz, pogromca szos. No cóż, bywa, jechałem dalej.

Przed samym Ostrowem roboty, wszystko stoi. Jeździłem tam często, więc znając miejsce przycwaniakowałem przez stację benzynową i wyprzedziłem ze 20 aut. W tym białą Alfę. Jej kierowca chyba mnie widział. Za chwilę jadąc "na trzeciego" znów wskoczył przede mnie. Kiedy zaczął się dwupasmowy odcinek w centrum, nie tracąc dobrego humoru i jadąc cały czas prawym pasem, z prędkością nie większą niż 40 km/h, znalazłem się przed Alfą - ci z prawego szybciej ruszali spod świateł... Potem zrobił się jeden pas i "Pan Alfa" został za mną. Musiał się wnerwić. Na wylocie z Ostrowa, łamiąc wszelkie przepisy i demonstrując całkowity brak instynktu samozachowawczego, wyprzedził mnie "na trzeciego" i pognał w dal. A ja zwolniłem odruchowo, bo tam lubili suszyć. Oj, jak mnie tam kiedyś przesuszyli...

Za chwilę mijałem białą Alfę stojącą obok radiowozu. Pojechałem dalej. Dogonił mnie i wyprzedził przed Olesnem. W tamtych czasach lubili suszyć na wlocie i na wylocie, czasem jednocześnie (dawno nie byłem, robią tak dalej, czy stoi jakiś "śmietnik"?). Minąłem Alfę na wlocie, kierowca już się spowiadał. Zatankowałem w mieście i jak tylko wyjechałem ze stacji, zgadnijcie kto mnie wyprzedził? Na wypadek, gdybym nie wierzył własnym oczom, że to on, mogłem mu się przyjrzeć ponownie już wkrótce, jak stał na wylocie w drugim miejscu suszenia i znów się spowiadał. Wyprzedził mnie (znów) na obwodnicy Kluczborka. O mało mnie nie zdmuchnęło, szybkie te Alfy.

Na końcu obwodnicy jest zajazd "Pod Brzozami", na zjeździe do niego, w kojącym cieniu brzóz, chłopcy lubili się rozstawiać z suszarką. Tego dnia też byli. Kiedy mijałem Alfę, nie wytrzymałem już i zacząłem trąbić i machać rękami w geście pozdrowienia, manifestując swój podziw dla konsekwencji w ignorowaniu przepisów "Pana Alfy". Dogonił mnie tuż przed Tarnowskimi Górami. Jadąc starą drogą dojeżdżało się do skrzyżowania ze światłami i stacją BP po prawej, skręcało się w prawo w kierunku Katowic. Alfa czaiła się z tyłu. Zrobiło się zielone, skręciłem i znalazłem się za wiekowym i kopcącym na czarno Jelczem. Jelcz kopcił okropnie i wlókł się tak bardzo przeokropnie, że czułem się na siłach wyprzedzić go nawet moim niemal równie wiekowym dostawczakiem. Ale tego nie zrobiłem, bo tam był zakaz wyprzedzania, podwójna ciągła, ograniczenie prędkości i przejście dla pieszych. Ogólnie bardzo "dochodowe" miejsce, lubiane przez lokalną ekipę władców suszarek.

Ale Alfa nie czekała. Poszedł ogniem, przyspieszał tak ładnie, że wyglądał jak żywa reklama Alfy Romeo. Cuore Sportivo. Przez zasłonę petrochemicznego dymu, wypuszczaną z rury wydechowej Jelcza, zauważyłem wybiegającą rączym krokiem na jezdnię widmową postać z czerwonym mieczem świetlnym w dłoni. Obawiam się, że dla kierowcy Alfy milszym widokiem w tym momencie byłby nawet sam Darth Vader. Ale Darth Vader nie nosił nigdy czapki z białym denkiem, więc to chyba nie był on.

Nigdy wcześniej ani później nie byłem świadkiem tak seryjnego ignorowania przepisów i równie seryjnego nadziewania się na stróżów prawa. Poseł jakiś, czy co?

A tak z innej beczki, to ta historia ma w sobie coś pozytywnego. Mówią, że Alfy Romeo nic, tylko się psują i stoją w serwisie. A jak już jeżdżą, to tylko na lawecie. A ja na własne oczy widziałem jedną na dystansie 200 km, jak jeździła całkiem samodzielnie. I to jeździła, że hej!

by arai

* * * * *


Historia przekazana przez znajomego.

Pewien pan chciał przegonić kreta ze swojej działki. Dookoła działki miał szpaler dość dużych tuj (żywotników), a krety lubią pod nimi siedzieć. W celu wygnania kretów rozkopał kretowisko i nalał do środka benzyny.

Parę minut później wpadł na kolejny "genialny" pomysł: żeby ostatecznie pozbyć się kretów, ową benzynę podpalił. Podobno jak pieprznęło, to słychać było w połowie wsi. Dodatkowo zajęły się mu tuje i potrzeba było straży pożarnej. Spaliło się pół szpaleru.

A strażacy jak się dowiedzieli co zrobił, pokładli się ze śmiechu.

by OSP

* * * * *


Działo się to latem.
Znajomy mojej mamy ma działkę. Zwyczajną, nieogrodzoną działkę z niedokończonym domem, na kompletnym wygwizdowie, tuż pod lasem. Jako że znajomy (nazwijmy go K) nie ma pieniędzy na dalszą budowę, dom stoi i stoi niedorobiony, a K od czasu do czasu przyjeżdża, kontroluje, jakiegoś grilla ze znajomymi zrobi...

Pewnego dnia K przyjeżdża i co widzi? Na działce, pod domem leży kupa worków ze śmieciami, gruzu i innego cholerstwa. Wkurzył się (żeby nie powiedzieć wkur*ił) niemiłosiernie, ale cóż może zrobić? Nie miał zbyt wiele czasu, toteż poprzeklinał piekielnego, zadzwonił do kumpla i poprosił, by pożyczył mu swoją przyczepkę, wyjaśnił sytuację i pojechał. Tydzień później wraca z owym kolegą, w parszywych nastrojach szykują się do ładowania na przyczepę, a tu niespodzianka! Kupa śmieci dwa razy większa niż tydzień temu! Wkur*ienia opisywać nie muszę...

Zabrali się jednak do roboty, dyskutując o założeniu kamery przy owym niedokończonym domu. I podczas pakowania na przyczepę kilka worków śmieci się rozerwało na tym gruzie. Oprócz masy zwykłych śmieci były tam też... listy! Listy do pana piekielnego z imieniem, nazwiskiem i adresem! Spróbujcie sobie wyobrazić szeroki uśmiech K i jego kolegi. ;)

Tak, piekielny jeszcze tej samej nocy wszystkie swoje śmieci miał na własnym podwórku. ;)

by GillyJordin

* * * * *


Dzisiaj będzie o mojej koleżance z pracy – Halince.

Dziewczę całkiem ładnie zbudowane o średniej aparycji. Nie nadużywała makijażu ani żadnych świecidełek. Wiek około 27 lat. Niedawno wstąpiła w związek małżeński z kolesiem, z którym byli parą jakieś 7 lat. Mieli jakieś małe, wspólne mieszkanko po babci. Do obowiązków Halinki w firmie należy wstępna księgowość, nadzór nad dokumentacją personalną oraz BHP. Podsumowując – przeciążona robotą nigdy nie była. O sobie ma bardzo wysokie mniemanie, wiecznie „muchy w nosie”. Jako jedyna kobieta w firmie nie szczędzi nam feministycznych przytyków, choć nimi nie szafuje. Jak któryś wygadany czasem jej celnie odpowie, to ma u Halinki przesr… na minimum miesiąc. A jeśli dodatkowo w tym czasie przyjdzie do niej po jakiś świstek, który tylko ona może wypisać, to może być pewny zemsty wielokrotnej i bolesnej.

Generalnie w ciągu dnia Halinka się nie odzywa. Siedzi tylko ze skrzywioną miną i czeka na listonosza, który jej przyniesie ze 2 faktury do zarejestrowania, albo przyjdzie pracownik rozliczyć delegację. Firma jest czysto techniczna, więc nasze rozmowy służbowe dotyczą w większości zupełnie nieinteresujących tematów dla naszej hrabianki. A poplotkować to już zupełnie nie ma z kim. Wokół sami nudziarze, tylko o robocie i dupach rozmawiają.

1. „Nuda. Nic się nie dzieje. W ogóle brak akcji jest.” Każdy skupiony na swojej robocie, Halinka skupiona na swej krzywej minie. Nagle dzwoni jej komórka. Rozpromienia się i odbiera. Z początku słucha z uśmiechem, potem tężeje i stopniowo nabiera oddechu. Zaraz będzie jazda!
W końcu doszła do głosu.
- Krystian !! (jej małżonek świeżutki). Ty idioto ciężki!! Ty pier... ośle!!
Noo, gruchają sobie nasze gołąbki na niezłym poziomie. Halinka pokazuje na co ją stać, kiedy nie musi się powstrzymywać przy szefie.
- Krystian. Wczoraj umówiliśmy się, że kupisz lodówkę! A ty kupiłeś pier... pralkę! I teraz mi mówisz, że ona się do łazienki nie mieści! Nieee, masz oddać tą jeb... pralkę zanim wrócę do domu, albo inaczej porozmawiamy!

My ze śmiechu już dawno leżymy pod biurkami. W męskich szowinistycznych odczuciach solidaryzujemy się z Krystianem. Aż strach pomyśleć, jak Halinka mogłaby jeszcze z nim „inaczej porozmawiać”. Wybiegła na korytarz dokończyć rozmowę, a my uzyskaliśmy możliwość złapania pełnego oddechu, którego nam już brakowało powoli. Wrzaski zza drzwi było słychać jeszcze z 10 min.

2. Zdarzyło się, że szef przyjął drugą kobietę do firmy - Paulinka jej było (tak kazała, na Paulina nie reagując)! Przydzielił jej miejsce po przekątnej z Halinką w biurze 4-osobowym. Halinka odżyła przechodząc pełną metamorfozę w ciągu tygodnia! Znalazła bratnią duszę. Dla mnie rozpoczął się koszmarny okres pracy. Od 7:00 do 15:00 nieustanny jazgot plot i ploteczek w poprzek biura nie pozwalający się skupić ani spokojnie porozmawiać z klientem. Do biur wkroczył CHAOS.

Kilka słów o Paulince. 35 lat, mężatka, dwójka dzieci, dobra sytuacja finansowa. Budowa ciężkiego babo-chłopa, co nie przeszkadzało jej zbroić się notorycznie w coraz to nowe: fryzurki, szpileczki (zlituj się, Panie), spódniczki, pierścioneczki i tipsy. I o tipsach będzie mowa.

Po tygodniu znajomości z Paulinką, Halinka znienacka pojawiła się również z tipsami. Dla nas to był szok! Dla Paulinki chyba większy, bo tipsy były dłuższe i ładniejsze niż jej własne! Najwyraźniej Halinka uzbroiła się w nie z inspiracji psiapsiółki, ale bez wcześniejszych uzgodnień. Skandal! Dało się odczuć wiszący topór wojenny w biurze między skrajnymi biurkami.

W kolejny poniedziałek Paulinka odzyskała koszulkę lidera tipsowego, montując na swych serdelkach megakolorowy osprzęt wielkości łyżeczek do herbaty. Halinka mocno zbladła i trzymało ją do piątku. Za to w poniedziałek wkroczyła do biura wolnym krokiem, prezentując wszem i wobec bardzo gustownie zrobione tipsy współgrające kolorystycznie z: nowymi kolczykami, nowym wieeelkim wisiorkiem i nowym pierścionkiem!

Istny wyścig zbrojeń opanował żeńską sekcję firmy w liczbie uczestników: 2. Wtorek, marzec, zimno, siąpi deszczyk i ogólnie chłodno jest. O 7:00 na salony wkracza Paulinka. A na niej: nowe kwiatowe tipsy, kolczyki i cała reszta – tym nas nie zaskoczyła. Powaliła nas na kolana czym innym: na nogach letnie klapeczki z odkrytymi palcami, a na chłopsko-grubych i niespecjalnie kształtnych palcach stóp wielkie, wściekle kolorowe tipsy!!
Boszszsz…
Halinka zbladła.
Ja padłem.

3. Zdarzyło się, że nasz magazynier doznał poważnego urazu nogi prawej. Zwolnienie lekarskie trwało około 40 dni. Wrócił po tym czasie i robił swoje. Ja – znając co nieco przepisy – podpowiadam Halince:
- Po tak długim zwolnieniu pracownik musi dostarczyć zaświadczenie od lekarza, że jest w pełni zdrów i do pracy dopuszczon.
- Co ty mi tu się mądrujesz? To ja wiem, jak ma być.
- Tak stanowią przepisy. Przy kontroli możesz mieć kłopoty.
- Nic nie musi mi donosić, bo magazynier nie pracuje nogą!
Ups.
Na pytanie:
- W takim razie powiedz mi, droga Halinko, czym pracuje magazynier? Bo ja nie wiem.
W odpowiedzi otrzymałem focha. Nie ma to jak profesjonalizm i muchy w nosie.

by kerownik

* * * * *


Urzędy, urzędnicy... Odkąd skończyłam szkołę przynajmniej raz w miesiącu mam styczność z jakimś urzędnikiem i tylko raz, podczas mojej jedynej wizyty w PUP-ie spotkałam się ze stereotypowym urzędniczym zachowaniem. I ten jeden przypadek niniejszym opisuję.

Nigdy w życiu nie studiowałam. Kilka lat temu zrezygnowałam z dotychczasowej pracy i postanowiłam założyć własną działalność. Niestety formalności z nią związane przedłużyły cały proces i wyglądało na to, że przez miesiąc pozostanę bezrobotna. Nie chciałam szukać czegoś na ten krótki okres, bo raz, że nie wisiało nade mną widmo śmierci głodowej, a dwa, że zanim bym pracę znalazła, znając życie, musiałabym już z niej rezygnować. Ubezpieczenie zdrowotne jednak wypada mieć, więc poszłam zarejestrować się jako osoba bezrobotna w PUP-ie.

Był to akurat ten czas, kiedy zmieniała się forma rejestracji - żółte formularze miały odejść w niebyt. Ponieważ lubię być zawsze przygotowana, najpierw poszłam do informacji zasięgnąć języka, jakie dokumenty muszę ze sobą przynieść. Pobrałam numerek, odczekałam co swoje i wchodzę uśmiechnięta i raczej optymistycznie nastawiona. Mina mi dosyć szybko zrzedła.

[J]a - Dzień dobry, pragnę się zarejestrować jako bezrobotna, chciałam zapytać, jakie dokumenty będą potrzebne przy rejestracji.
[P]ani urzędniczka - (bez zbędnego dzień dobry, zaczyna wymieniać dowód osobisty, zaświadczenia od poprzednich pracodawców i tym podobne pierdoły. Po czym pada ważne pytanie) Studiuje?
[J] - Nie, nie studiuję.
[P] - To zaświadczenie, że nie studiuje.
[J] - Ale ja nigdy nie studiowałam.
[P] - No to mówię, zaświadczenie, że nie studiuje.
[J] - Ale skąd?
[P] - No mówię przecież, że z uczelni, że nie studiuje.
[J] - Z dowolnej uczelni? (przyznam, że w tym momencie zwątpiłam w logikę i poszłam w stronę absurdu).
[P] - Ze swojej uczelni!
[J] - (dobre maniery odpuściły) Od weterynarza zaświadczenie, że psem nie jestem też przynieść?

Pani urzędniczka aż wstała, czerwona, i kazała mi natychmiast wyjść. No więc cóż - wyszłam. Jako bezrobotna się nie zarejestrowałam, bo zwątpiłam w system. Na szczęście nic mi się przez ten niecały miesiąc nie stało.

Ale wiary w urzędników i tak nie straciłam. Jeden przypadek na sto mnie nie złamie!

by mam_mewy_w_ogrodzie

* * * * *


Przedstawiam cykl. Cykl pt. "Polska Wieś".

vol. 1

- Pani, bo wzioł i kurem wpierniczył mie ten dziad!

Tak powitał mnie sąsiad, gdym wypełzła z domu zapytać się kto zacz.

- O. No to przepraszam. Ile sąsiad za kurę chce?
- To dobra kura!
- Rozumiem, więc ile się należy?
- Dobra! Jaja bym mioł. A tak nie mam.
- Dobrze, zapłacę za kurę, ile sąsiad chce?
- Jo joj ni mom! Jak mie pani nie wierzy, to zobaczy! Całe podwórko w pierach!
- Wierzę, proszę powiedzieć, ile powinnam zapłacić i już płacę, sąsiedzie.
- Dobra kura! Wzioł i rozszorpoł.
- Dobrze, ile...
- Jak go zobycze jeszcze ryz, to szpadlem zabije! I za bramę wrzucę.

Pokłady cierpliwości się skończyły.
- Sąsiedzie, a jak sąsiad po moich łąkach ogrodzenie pijany rozwalał to przyszłam? Coś chciałam? Zapłacę za kurę. Nie widzę, żeby pies miał pysk we krwi, ale powiedzmy, że uwierzę i zapłacę. ILE, sąsiedzie?

- Ale co pani! To nie tyn! tyn drugi, czorny!

Atak śmiechu zmusił mnie do schowania się za drzwiami.

Już tłumaczę. Psy mamy 3. Jeden wielki, czarny pseudoowczarek. No, to jest łobuz, opcjonalnie mogłabym uwierzyć, że kurę przydusił. I ... dwa mikropseudojamniki. Z rzeki wyłowione, bo ktoś chciał potopić. Psy są z gatunku "grubszy ratlerek". Nie wiem, czy ważą więcej jak 1,5 kg. W dodatku niedorajdy. Długie, ledwo to biega, o własne nogi się potyka. Głupie, ale spokojne. Jak kotu mysz uciekła, to "tyn drugi, czorny"... uciekał z piskiem. Przed myszą.

A sławetna kura sąsiada to była ze 3 razy większa od tego naszego krwiożerczego bydlaka.

- Dobrze. To ja zapłacę za tę kurę.
- Ale to dobr...
- Tak, wiem. Dobra kura. Najlepsza. Jajek nie będzie. Pierze wszędzie. Ile się należy?
- Już mie kiedy pomordował kurę ten drugi co tu był. Ten co ludzi mordował! (dopisek niżej)
- Panie sąsiad, tamten nikogo nie mordował. Powiedzcie, ile za tę kurę.
- Jak nie chcecie psów, to na pieniek, a nie, w szkodę wejdą, a wy płacić nie chcecie!

Na to zanim zdążyłam coś powiedzieć... Sąsiad poszedł.

Logika w wiejskim wydaniu.

(Dopisek: Chyba nie pisałam jeszcze, jak to mój pies ludzi mordował, więc w następnej historii opowiem. )

by budyniek

* * * * *


Moje najbardziej pamiętne walentynki...

14.02 kilka lat temu, dość spokojny dzień w pracy.
Zima była ostra, śniegu po kostki, drogi poza miastem mimo wysiłków drogowców oblodzone. Dostaliśmy wezwanie "nieprzytomny, pijany, kod 1".
Wskoczyliśmy do karocy, włączyliśmy światełka i wio w tę zamieć. Prędkość mniej więcej dostosowana do warunków.
W pewnym momencie zza widocznej na lewym pasie osobówki wyskakuje nam na czołówkę... ciężarówka. Chłopina rozum postradał i chciał spokojnie jadący osobowy wyprzedzić. Wyskoczył na lewy pas i dopiero wtedy zobaczył nas. Jakimś cudem udało mu się natychmiast odbić z powrotem na prawo nie wpadając w poślizg, minęliśmy się o centymetry. Ufff, ładnie się zaczęło.

Dojeżdżamy do zapadniętej chałupy. W środku obraz nędzy i rozpaczy - w brudnej, zapuszczonej izbie (inaczej nijak nie idzie tego nazwać) leży chłop jak dąb, ululany do nieprzytomności. Nad chłopem lamentuje chuda jak patyczek, przygarbiona matula. Że ona już siły nie ma, że mu znowu na krechę sprzedali i się napruł w trzy...
Po wstępnych oględzinach zdecydowaliśmy kobietę od pasożyta na trochę uwolnić - reagował tylko na silniejszy ból, a analiza stojących na stoliku trunków (denaturat, podejrzane "coś" w plastikowym kanisterku) poddawała w wątpliwość to, czy ich składową był sam tylko etanol).

Kolega stwierdził, że idzie nawrócić karetkę i wróci zaraz z noszami, ja zabrałam matulę do drugiej części chałupy, gdzie było może i biednie, ale czysto i schludnie. Trafił się poczciwej babince syn nierób... Usiadłyśmy przy stole, w oczekiwaniu na powrót kolegi zajęłam się papierologią. Nagle z pokoju synalka doleciało do nas głośne: "jebuduuu!".
Menel rozruszany przez nas nieco, stwierdził najwyraźniej, że na boku mu niewygodnie i próbował przekulnąć się na brzuch. Zleciał z barłogu, zawadzając przy okazji łukiem brwiowym o szafkę nocną. Do alkoholowego zatrucia w gratisie dołożył sobie wielkie, rozkrwawione limo nad okiem.

Po chwili z hukiem otwarły się drzwi wejściowe i stanął w nich - przysięgam - sam Dziadek Mróz. A nie, chwilę... Dziadek Mróz po chwili okazał się być moim zaginionym kolegą, który powinien pojawić się już dobre dziesięć minut wcześniej.

- Rany - wycharczał - wjechałem w bramę sąsiada i się cholera tyłem zakopałem. Pół wsi obleciałem, żeby mi chłopy pomogły karetkę z tej p%$^*$ zaspy wypchnąć.... A temu co?

Donieśliśmy torbę opatrunkową, opatrzyliśmy trutnia i zapakowaliśmy na nosze. Niestety, szybko pożałowaliśmy pomysłu przyciągnięcia ich pod same drzwi. Czekała nas bowiem droga do furtki - oblodzona ścieżynka, pod śniegiem zdradliwie czyhało ubite klepisko i pojedyncze wysepki betonu. Truteń po tym jak wystukaliśmy mu pięścią na klacie marsz turecki i zaliczył spotkanie trzeciego stopnia z szafką nocną, nieco się ożywił i doraźnie zaczął wierzgać. Przetransportowanie go na chybotliwym, wysokim stelażu od noszy, toczącym się na plastikowych kółkach i nie łomotnięcie przy tym w śnieg, wymagało nie lada finezji.

Ale jest, udało się, zapakowaliśmy się do karocy. Teraz tylko piętnaście kilometrów spędzone z woniejącym przetrawionym denaturatem jegomościem, wysadzenie go na Izbie przyjęć (o dziwo, personel nie był specjalnie zadowolony z przywiezionego im walentynkowego prezentu), gruntowne sprzątanie i powrót na podstację.

Podsumowując - cudem uniknięta randka ze Świętym Piotrem, półtorej godziny blokowania karetki, kilka godzin przerąbane dla personelu SOR-u... a wszystko, bo jakaś durna baba w sklepiku sprzedaje denaturat na krechę znanemu pijakowi...

by Caron

<<< W poprzednim odcinku

5

Oglądany: 73111x | Komentarzy: 15 | Okejek: 208 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało