Podróż do

18 lipca 2009
Bo jakoś trzeba tam dotrzeć.

No pięknie się ta podróż zaczyna. Na wejściu do przedziału powitały mnie szare skarpetki. Takie dwie szare skarpety wywalone centralnie w stronę wchodzących do przedziału. Ja rozumiem, że gorąco, że komfort, że nogi na fotel, ale wszystko ma swoje granice. Oprócz wizji była i fonia, a jakże. Druga osoba w przedziale korzystała chyba ze wszystkich promocji wakacyjnych na darmowe rozmowy i to naraz. Trajkotała w najlepsze i to tak głośno, jakby wcale nie przez komórkę tę rozmowę prowadziła. Dodam jeszcze, że wagon wyglądał, jakby ktoś w nim taniec deszczu odtańczył i wyszło mu to tak dobrze, że od Czarnej Mamby 10 dostał. Ale wiecie co? Będzie mi chyba tego brakować. To była środa.

 

W końcu nadszedł ten dzień. Wylot. Wszystko przyszykowane, walizka domknięta (dam na tacę, serio, to cud był, że zamknąłem), poziom snu niemal zero, poziom adrenaliny niemal sto (w dziesięciostopniowej skali). Jedziemy! W sensie, że samolotem.

 

Acha, przypis, jak kiedyś będziecie się wybierać do Japonii to absolutnie zmieście się w limicie bagażu. Tak drogich dodatkowych kilogramów nigdy jeszcze nie wiozłem. No ale weź się tu wyprowadź w 20 kg. No nie da się. Swoją drogą dotarło do mnie, że podobnie jak całe rzesze Polaków ja też udaję się na wyspy. Tylko moje są nieco bardziej na wschód.

 

Kolejna obserwacja – kolejka w Polsce – półkole wokół bramki. Kolejka w Zurychu, głównie Japończycy, idealna linia. Oj mają te narody głęboko zakodowane zachowania.

 

Jestem na pokładzie samolotu. Przyznam szczerze, że jak nigdy nie boję się lotu, tak wizja lotu Airbusem 340 napawała mnie lekka niepewnością. Ciekawe, jaka jest przeżywalność na miejscu 41G. Ostatnio te statystyki dla tego producenta wyglądają raczej nieciekawie. E tam, tym razem nic się nie stanie. To umysł mi płata figle. Spokojnie, Maciek, spokojnie. Może trzeba było posłuchać kumpla i wychylić butelkę Jasia Wędrowniczka zapijając sokiem z owoców coli?

 

To pewnie wpływ Pana Bruczkowskiego, ale mam wrażenie, że jestem inny. Pierwszy raz w życiu poczułem się tak dziwnie. Japonka, która miała obok mnie siedzieć zamiast po prostu dać znać, obeszła samolot przez ogon (jakieś 5 rzędów ode mnie). Stoi przy mnie, widzi, że ma miejsce obok mnie, ale zastanawia się, co zrobić. Tak jakbym przy jakiejkolwiek próbie kontaktu miał ją zamordować i przekląć jej rodzinę na 10 pokoleń wprzód. W końcu jednak usiadła, a przy zapinaniu pasów lekko mnie trąciła – przeprosiła 3 razy! Kurcze, prawie nie poczułem, a ona zachowuje się, jakby właśnie Jakuza wymordowała mi rodzinę w bardzo bolesny sposób. Przy okazji wiem, jak w japońskiej wersji angielskiego brzmi „excuse me” – „ksimi”. Prawda, że pięknie?

(Swoją drogą polecam zaznajomić się z książką „Bezsenność w Tokio” Marcina Bruczkowskiego – świetna lektura).

 

Kiedy piszę te słowa lecimy na 10000m, z prędkością 920 km, a na zewnątrz panuje błogie -52° C. Gdzieś pod nami głęboka, północna Syberia. Wszyscy, WSZYSCY Japończycy na pokładzie mają kapcie. Oni się w nich rodzą, czy co? Czytałem, że kapcie ma się do wszystkiego, a już szczególnie do łazienki. Spróbujcie w takich łazienkowych kapciach wyjść na pokoje, a dowiecie się, co znaczy nagła śmierć.

Uzupełnić chciałem nieco swoją wiedzę filmową. Ostatnim razem, lecąc do Singapuru udało mi się zobaczyć chyba ze 4 filmy, które zawsze obejrzeć chciałem, ale na które nigdy nie miałem czasu. A tu ledwo jeden – „Potwory kontra obcy”. Nie powiem, wersja angielska całkiem zabawna, choć bardzo jestem ciekaw polskiego tłumaczenia.

Choć z filmami nie wyszło, to zdecydowanie wychodzi z muzyką - Kings of Leon, The Killers, White Lies. Znam może jeden, no góra dwa kawałki każdego z tych zespołów, a tu mam szansę wysłuchać całych płyt. A w zanadrzu czeka jeszcze nowe U2. Zdecydowanie nadrobię zaległości. Próbowałem niby się zdrzemnąć, ale adrenalina za mocno mnie trzyma.

 

Gonią mnie żebym wyłączył laptop, bo trzęsie. Fakt. Dawno takich turbulencji nie doświadczyłem.

 

Naucz się cieszyć małymi rzeczami. Prędkość 860 km, wysokość 11000 m, na zewnątrz tropikalne -56° C, a my lecimy gdzieś między Irkuckiem a Jakuckiem. Do celu pozostało nieco ponad 2500km. Od niemal trzech godzin podziwiam wschód słońca. Piękne ciemnofioletowe, potem czerwone, a obecnie pomarańczowe chmury towarzyszą nam już od dłuższej chwili. Wystarczy tylko spojrzeć za okno. Zresztą te trzy wymienione kolory nie oddają nawet w części palety barw, którą prezentuje matka natura. Doprawdy jest to jedno z tych doznań, których w żaden chyba sposób nie da się oddać słowami.

Jako że organizm przyjął twardą linię negocjacyjną i za nic nie daje się zmusić do spania, przejrzałem ofertę filmową. Jak już wspominałem, na pierwszy rzut oka niewiele tam mogłem znaleźć. Po raz kolejny dowiedziałem się, że okiem od czasu do czasu należy rzucić drugi raz. „A bunch of amateurs” – jeden z lepszych filmów, jakie ostatnio widziałem. Wzruszająca komedia, w której wielka, choć upadła już gwiazda filmowa zupełnym przypadkiem trafia na angielską prowincję, aby zagrać w sztuce „Król Lear” razem z lokalną, amatorską trupą teatralną. Naprawdę warto obejrzeć!

 

No i dolecieliśmy. Oczywiście organizm sobie automatycznie przypomniał, że to słońce na zewnątrz i ogólna impresja dnia to chyba jakiś żart i padam na twarz po prostu. Do tego wszystkiego doszło oczekiwanie na odprawę w dziale imigracyjnym. Zawsze sądziłem, że Japończycy to taki zorganizowany naród. Chyba nie na lotniskach. Mamy 17 okienek. 11 przeznaczamy na odprawę Japończyków i ludzi posiadających prawo ponownego wjazdu, a 6 na całą resztę. Co otrzymamy? Totalny zastój tych drugich. 45 minut czekania. Największa kolejka dla „tutejszych” liczyła może 20 osób i bardzo szybko się rozładowywała. Nam przychodziło czekać i czekać, i czekać, ale spoko… w dwustuosobowym tłumie raźniej.

 

Dotarłem w końcu do mieszkanka, ale o tym później. Czas się zdrzemnąć.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi