W pewnym momencie mojego małoletniego życia trzeba było się
wreszcie zdefiniować i umieć prawidłowo odpowiedzieć na pytanie
„Czego słuchasz?”. Odpowiedź „Wszystkiego” nie wchodziła w
rachubę, bo wszystkiego słuchali tylko ci nudni lamerzy, co to
łykali wszystko, tak jak leci, z radia. Jakiś kolega ze starszej
klasy podrzucił mi zdartą kasetę z „Numerem bestii” autorstwa
Żelaznej Dziewicy. Tyle wystarczyło, abym w ciągu roku z
nieśmiałego pinglarza w golfiku stał się długowłosym,
wciśniętym w ramoneskę znawcą ciężkiego grania. Szybko też
wtedy zorientowałem się, jak dużą frajdę sprawia odkrywanie
nowych kapel, buszując w sklepach muzycznych i wydając nędzne
kieszonkowe na te albumy, które mają najbardziej intrygujące
okładki.
Pewnie, że takie eksperymenty często kończyły się wielkim
zawodem – często pod szalenie efektowną okładką kryło się
zwykłe guano. Chociaż w pewnym już momencie doświadczenie
pozwalało po samym obrazku na pudełku z nośnikiem określić, z
czym będzie się miało do czynienia. I tak na przykład kiczowate
do porzygu grafiki z napakowanymi testosteronem kafarami toczącymi
boje z jakimiś plującymi ogniem skrzydlatymi gadami lub też
dziełka ze skąpo ubranymi wywłokami ujeżdżającymi jednorożce
zapowiadały wściekle galopujący
power metal przeplatany z
wibrującym falsetem zniewieściałego wokalisty z kretyńską grzywką.
A gdy na okładce
były flaki, martwe płody, pokryci wrzodami i trądem nieszczęśnicy,
to zapewne czekała nas śmierć-metalowa uczta. Tymczasem
najłatwiejsze do rozpoznania były albumy z satanistycznym black
metalem. Nawet jeśli grafika prezentowałaby różowego, pluszowego
misia z lizakiem Chupa Chups w dupce, to czcionka wyglądająca jak
połączenie kolczastego bluszczu z pękniętą szybą w trabancie
mówiła wszystko – im bardziej nie szło tego odczytać,
tym
bardziej ekstremalne (i oddające głębsze pokłony Rogatemu, ma się
rozumieć) było to granie.
Bulgudurburbur - legenda skandynawskiego true satanic cumshot black metalu
Dobra, czas wrócić
do brzegu. Przed wami kilka bardzo charakterystycznych okładek
metalowych albumów oraz parę słów o historii ich powstania.
Na pierwszy ogień
weźmy płytę tych gości, co to nagrali tę ładną piosenkę na
potrzeby ostatniego sezonu „Stranger Things”. Wiedzieliście, że
ten zespół wcześniej wydał już już kilka albumów? Akurat
„Master of Puppets” to, moim skromnym (ale i też napędzanym
sentymentem) zdaniem, jeden z fajniejszych krążków tej grupy.
To na potrzeby tego wydawnictwa powstała też bardzo
charakterystyczna grafika z „lasem krzyży”. Ozdabia ona dziś
modne koszulki noszone przez przedstawicieli młodzieży, która
myśli, że
Metallica to rodzaj ramenu.
Ta legendarna praca powstała
z inicjatywy samego zespołu oraz jego managera Petera Menscha,
natomiast autorem pierwotnej wersji tej grafiki był… James
Hetfield, który to miał dostarczyć artyście Donowi Brautigamowi
szkic swojego autorstwa. To na podstawie tego rysunku właśnie
podstawie powstała ta niepowtarzalna okładka.
Koło starszych
albumów tej grupy nie dało się przejść obojętnie. Stworzony w
dość kreskówkowym stylu, wyraźnie wzorowany na znanej z kina grozy
postaci zombie, potworek Eddie stał się oficjalną maskotką
brytyjskiej legendy heavy metalu. Autorem tego, nieco nadgniłego, ludzika był Derek Riggs – komiksowy nerd o niewątpliwym talencie.
Zrobił on sobie kiedyś porfolio z kilkoma swoimi pracami, które
podrzucał wytwórniom płytowym, licząc na to, że któryś z
zespołów zainteresuje się wykorzystaniem jakiegoś jego dzieła na
okładce albumu. Wśród tych grafik znalazła się jedna
zatytułowana
„Electric Matthew Says Hello”.
Przedstawiała ona
zombiaka inspirowanego wizerunkiem brytyjskich punków z przełomu
lat 70. i 80. Riggs pragnął, aby ten wychodzony truposz z irokezem
ozdobił jakieś anarchistyczne wydawnictwo. Tak się jednak nie
stało – obrazek spodobał się bowiem managerom Iron Maiden, czyli
grupy utrzymanej w klimacie tzw. nowej fali brytyjskiego heavy
metalu. Derek został poproszony o
dodanie tej postaci nieco
bujniejszej czupryny i w takiej formie sympatyczny umarlak trafił na
okładkę debiutanckiej płyty zespołu zatytułowanej „Iron
Maiden”.
Reszta jest historią
– przez kolejne lata Riggs tworzył grafiki ozdabiające okładki
wszystkich albumów Iron Maiden, aż do wydanego w 1992 roku „Fear
of the Dark”, gdzie grupa zdecydowała się skorzystać już z
pomocy innego artysty. Ciekawostką natomiast jest to, że Derek
zgodził się pomóc swoim talentem debiutującym w 2005 roku
dziewczynom z tribute-bandu The Iron Maidens.
Tak, wiem –
Scorpionsi to bardziej hard rock niż metal, ale trudno – ta
okładka musiała się tu znaleźć, bo to jeden z najbardziej
kontrowersyjnych obrazków, jakie udekorowały wydawnictwo muzyczne.
Zdjęcie przedstawia nagą 10-letnią dziewczynkę, prawdopodobnie
córkę Francisa Buchholza – ówczesnego basisty grupy. Album
„Virgin Killer” z tą właśnie fotografią na froncie trafił do
sprzedaży i
oczywiście od razu wywołał skandal. W wielu krajach
płyta sprzedawana była w czarnej, plastikowej kopercie, aby nie
budzić zgorszenia wśród osób odwiedzających sklepy muzyczne.
I
chociaż po latach obecni oraz dawni członkowie Scorpions sypią głowy
popiołem i zgodnie przepraszają za ten występek, dodając
jednocześnie, że okładka miała nawiązywać do treści tekstowych kompozycji z tej płyty, a jednocześnie wytwórnia sugerowała im, że
poprzez kontrowersje wydawnictwo to będzie miało darmową reklamę,
to niesmak nadal jednak pozostaje. Ba, kilkanaście lat temu strona Wikipedii
poświęcona temu albumowi trafiła pod lupę zarówno FBI, jak i
Internet Watch Foundation – brytyjskiej organizacji zajmującej się
zwalczaniem treści pedofilskich w Internecie!
No dobra – ta
okładka jest upiornie wręcz zła. Można by pomyśleć, że
przedstawia ona pijanego, odzianego w czerwone rajtuzy właściciela
motoroweru Komar przeganiającego stonkę ziemniaczaną ze swego
pola. A mimo to grafika ilustrująca „Paranoid” Black Sabbath
jest dziś równie „ikoniczna”, co muzyczna zawartość nośnika
z tym albumem. Pierwotnie powstała ona z myślą o płycie „War
Pigs” –
tak bowiem miało się bowiem nazywać to wydawnictwo.
Podobno to wytwórnia zdecydowała się na przemianowanie płyty w
obawie przed skojarzeniami z trwającą wówczas wojną w Wietnamie.
Jakikolwiek byłby faktyczny powód tej decyzji, okładka dla „War
Pigs” była już gotowa i nie starczyło czasu na przygotowanie
niczego nowego.
„Co, do cholery,
facet przebrany za świnię z mieczem w dłoni ma wspólnego z
paranoją, nie wiem, ale postanowili zmienić tytuł albumu bez
zmiany okładki” – wspominał potem Ozzy Osbourne.
Ostatecznie więc do
sprzedaży trafił album z obrazkiem absolutnie do niego niepasującym. Fotka, którą wszyscy znamy, przedstawia pląsającego po
angielskim parku Rogera Browna – asystenta zatrudnionego przez
zespół fotografa.
Jak sami członkowie
tej formacji twierdzą, Brujeria to zespół z gatunku
maczeta-metalu. Złożona głównie z Latynosów grupa od lat
nagrywa albumy, w których główną tematyką jest czarna
magia, rączy seks, nielegalna emigracja oraz jeszcze mniej legalny przemyt narkotyków. Żeby
tego było mało, muzycy ukrywają się pod pseudonimami, zazwyczaj
zasłaniają swoje twarze i bardzo starają się uchodzić za
meksykańskich
przestępców narkotykowych ściganych przez FBI. W
rzeczywistości pod bandanami kryją się takie tuzy metalu, jak
chociażby Shane Embury z Napalm Death czy (do niedawna jeszcze)
Dino Cazares z Fear Factory.
Dość spory
rozgłos (a co za tym idzie, i porządna promocja) czekał zespół
za sprawą wydania ich debiutanckiej płyty „Matando Güeros”,
gdzie na okładce znalazło się zdjęcie ręki trzymającej urżniętą, ludzką głowę. Głowa ta wkrótce stała się znakiem
rozpoznawczym grupy. Coco Loco, bo tak zostało to makabryczne
„trofeum” ochrzczone, był kimś w stylu wspomnianego wyżej
Eddiego. Różnica między obrazkiem umarlaka a wspomnianą głową
była taka, że ta ostatnia
była prawdziwym fragmentem czyichś
zwłok! Nie do końca wiadomo, kim była ta osoba, ale według pewnych
plotek denat zwał się Mario Rios, był kokainowym dealerem i miał wątpliwe szczęście
stać się ofiarą wyjątkowo brutalnego napadu, w rezultacie którego
życie stracił zarówno on, jak i jego żona.
Dla chorych psycholi
zaintrygowanych tego typu „sztuką” nadmienię jeszcze, że okładka albumu (a właściwie bootlegu) grupy Mayhem przedstawia zwłoki jednego z jej członków
krótko po tym, jak ten odstrzelił sobie połowę głowy, natomiast
jedno z wydawnictw kapeli Carcass umieściło na froncie swojej
płyty autentyczne
zdjęcie z sekcji zwłok prezydenta Kennedy’ego.Źródła:
1,
2,
3,
4,
5
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą