Z pamiętnika kierowcy: w krzywym zwierciadle
P3kozo
·
12 stycznia 2022
93 218
351
88
Jestem szoferem. Może nie takim z wąsami, od którego czuć dwudniowym potem, ale jednak nim jestem. Tym szoferem. Kierowcą znaczy. Tak, właśnie tym, który na autostradzie wyprzedza lewym pasem dłużej, niż Ty no wiesz co... herbatę pijesz (umówmy się, że o to mi chodziło, choć tak naprawdę nie o to). Jedni mnie kochają, inni nienawidzą. Zapraszam do mojego barwnego świata, gdzie wszystko jest możliwe. Gdzie ferwor walki branży transportowej przekuwam w mrożące krew w żyłach opowieści. Więc zapnij pasy i ruszamy!
„Dokładnie tak było, nie kłamię, no jak bum-cyk-cyk!” – niektóre
wydarzenia, które to rzekomo miały miejsce w bardzo istotnych dla
naszej historii momentach, tak bardzo wgryzły się w kulturę, że
nawet nauczyciele przedstawiają je pacholętom jako fakty objawione.
Tymczasem wiele wskazuje na to, że są to jedynie legendy, bajeczki,
które dobrze pasują do całokształtu i nadają podniosłym
zdarzeniom nieco pieprzności, większego kontrastu i niemalże
hollywoodzkiej symboliki.
Rankiem 24 października 1929 roku ceny akcji na Nowojorskiej
Giełdzie Papierów Wartościowych gwałtownie zaczęły spadać. Ich posiadacze w panice rzucili się, aby jak najszybciej sprzedać
swoje udziały, zanim te kompletnie straciłyby jakąkolwiek wartość.
Tak zwany „czarny czwartek”, dzień, w którym wielu inwestorów
trafiło na bruk, a tysiące firm zbankrutowało,
uznaje się za początek
największego w historii kryzysu
gospodarczego.
Bardzo często przy poruszaniu tematu feralnego dnia na giełdzie
wspomina się o nieszczęsnych maklerach, którzy
zdawszy sobie sprawę ze swojego beznadziejnego położenia, masowo
wyskakiwali z okien budynków przy Wall Street i z głośnym plaskiem
rozmaślali się na trotuarze.
Motyw ten stał się tak bardzo
popularny w kulturze, że nawet powstała gra, której tematem
przewodnim było ratowanie zdesperowanych ludzi przed bliskim
spotkaniem z niegościnnym chodnikiem…
Ile prawdy w historii giełdowych „skoczków”? Zero. W 1929 roku nie odnotowano jakiegoś szczególnie dużego
wzrostu samobójstw (ba, październik i listopad były wręcz miesiącami o
najmniejszym ich odsetku w całym roku!). W historycznych
kronikach próżno też szukać opisu choćby jednego związanego z
Wall Street człowieka, który targnął się na swoje życie,
skacząc z okna wysokiego budynku.
Luter, niemiecki teolog, zasłynął tym, że ośmielił się
podnieść głos krytyki na skostniałą instytucję kościoła
katolickiego. Ta krytyka z czasem zamieniła się w otwarty spór,
którego głównym powodem były… odpusty. Duchowny widział w nich
cyniczny sposób na dorabianie się kosztem wiernych. Luter
ostatecznie spisał 95 iście rewolucyjnych tez i wysłał kopie
tego dokumentu do największych przedstawicieli niemieckiego
duchowieństwa. Zanim to jednak uczynił, w buntowniczym geście przybił kartki ze spisanymi przez siebie ideami do drzwi w
przedsionku kościoła zamkowego w Wittenberdze. Tak w każdym razie
zwykło się opowiadać, kiedy na tapet wjeżdża Luter i
wywołany
przez niego ruch reformacyjny.
Prawda jest taka, że istnieje naprawdę mała szansa, żeby zrobił tak duchowny,
który mimo swojego sprzeciwu dla papieskich decyzji
nadal całym
sercem szanował papieża i uważał się za wzorowego katolika. Znawcy
biografii tej osoby uważają, że nie odważyłaby się ona zbezcześcić Domu Bożego takim zachowaniem. Co więcej – wiele wskazuje na to,
że historia ta została wymyślona i spisana już po śmierci Lutra.
Trzeba jednak przyznać, że ten chuligański wybryk zbuntowanego
teologa idealnie wpisywał się w historię buntu przeciw
watykańskiemu zwierzchnictwu, więc nikt pewnie nie starał się
podważać tej ploteczki.
Zgodnie z utartym przekonaniem, wydarzenia, które 2 sierpnia 1964
roku miały miejsce w Zatoce Tonkińskiej, były bezpośrednim
powodem agresji USA na Demokratyczną Republikę Wietnamu. W dniu tym amerykański niszczyciel USS Maddox wpłynął na wody
terytorialne Wietnamu Północnego, aby prowadzić nasłuch
tamtejszych radiostacji. Ponadto załoga tej jednostki wspierała
południowowietnamskie oddziały wojskowe walczące na wysepkach
należących do terytorium wroga. Niespodziewanie okręt został
zaatakowany przez kutry komunistów i
musiał odpowiedzieć ogniem,
zatapiając jedną z jednostek nieprzyjaciela i solidnie uszkadzając
dwie inne.
Dwa dni później USS Maddox i inny amerykański okręt, Turner
Joy, zostały kolejny raz zaatakowane i rozpoczęły potężny ostrzał
widocznego na radarze agresora. Następnego dnia rano Amerykanie, w
odwecie, przystąpili do bombardowań północnowietnamskich portów.
W 2005 i 2006 roku, ponad 40 lat po tych wydarzeniach, odtajniono
dokumenty, z których dość jasno wynika, że obie te historie
zostały wymyślone. W przypadku pierwszego z incydentów
niszczyciel oddał dwa ostrzegawcze strzały, aby dowództwo tej
jednostki mogło potem zgłosić rzekomy atak wroga na
amerykańską jednostkę. Natomiast dwa dni później oba
niszczyciele przez parę godzin
pluły torpedami we wzburzone fale.
Mimo że uważa się tę akcję za „pomyłkę załogi”, która
to uznała spienione bałwany za okręty wściekłych, skośnookich
agresorów, to raczej nikt nie ma wątpliwości, że była to
przemyślana mistyfikacja mająca wytłumaczyć powód, dla którego
rankiem następnego dnia rozpoczęto naloty bombowe na Demokratyczną
Republikę Wietnamu.
Zgodnie z legendą, która często traktowana jest jako faktyczne
wydarzenie, Izaak Newton miał wypoczywać w cieniu konarów jabłoni,
kiedy to jeden z owoców oderwał się z gałęzi i z całym impetem
wyrżnął uczonego w łeb. Wówczas to, pod wpływem tego uderzenia,
Newton doznał objawienia i doszedł do wniosku, że przyciąganie
ziemskie oraz ruch ciał niebieskich to
wynik działania tej samej,
uniwersalnej siły – grawitacji.
Zapytany o swoją inspirację, uczony faktycznie miał
powiedzieć, że natchnęły go jabłka spadające z drzewa w jego
ogrodzie. Znawcy biografii angielskiego fizyka twierdzą jednak, że
zmyślił on tę historyjkę, aby nadać swej teorii nieco przyziemnego charakteru. Nigdy jednak nie przytoczył on anegdoty o tym, że dorodna
antonówka miała rozbić się o jego czaszkę.
Uwierz w siebie! Spójrz na takiego Einsteina. Był on uczniem wyjątkowo
miernym, ale dzięki potężnemu samozaparciu z kiepskiego żaka
wyrósł on na światowej sławy geniusza! – mówcy motywacyjni
pewnie nie raz już powoływali się na słynnego geniusza i
przytaczali jego rzekome porażki. Prawda jest jednak
zupełnie inna. Einstein, mimo że nie krył swojej dezaprobaty dla
ówczesnego sposobu przedstawiania wiedzy w placówkach edukacyjnych, był uczniem bardzo dobrym, a szczególnie wybitnie radził sobie w przedmiotach ścisłych. Już
jako 11-latek przyswajał materiały przeznaczone dla studentów
wyższych uczelni.
Być może plotka o tym, że wielki uczony nie radził sobie w
szkole, wzięła się z tego, że Einstein faktycznie raz oblał
poważny egzamin? Tak rzeczywiście było. W 1895 roku 16-letni
Albert usiłował dostać się na politechnikę w Zurychu. Aby w
ogóle podejść do sprawdzianu, musiał mieć specjalne pozwolenie – aby zgodnie z zasadami móc
studiować w tej uczelni, musiał być pełnoletni. I chociaż
z zadaniami matematycznymi poradził sobie bardzo dobrze, to
ostatecznie egzaminy oblał. Powód? Słabe wyniki ze sprawdzianów
humanistycznych. Nie oznacza to oczywiście, że Einstein nie radził
sobie ze słowem pisanym.
Po prostu egzamin prowadzony był w języku
francuskim. Młodzieniec wprawdzie uczył się tej mowy, ale w tamtym
czasie nie posługiwał się nią zbyt biegle.
A tak wyglądało świadectwo maturalne słynnego uczonego:
Źródła:
1,
2,
3,
4
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą